
Dzisiaj nie będę do was przychodziła chyba z czymś mega konkretnym, trochę pomówię o śmierci, ale też generalnie co tam się u mnie działo. Nie wiem czy kogoś to obchodzi czy nie, ale chyba napisze to chociażby dla samej siebie ,żeby wylać z siebie uczucia. Ostatnio spadłam ze schodów, myślałam, że mam złamany palec, ale na szczęście nic nie jest, okazuje się że mojego psa (Korę) będzie prawdopodobnie trzeba uśpić...a ja nie potrafię sobie z tym poradzić, a dziś? Zdechła mi świnka morska...Nie ma to jak mieć tak ciekawe życie...Ostatnio w sumie ciągle ktoś odchodzi, wciąż, kogoś muszę żegnać ze swojego życia, nie zawsze dlatego,że umarł (chociaż głównie właśnie dlatego), ale często nagle ktoś kto mówił ci, że jest twoim przyjacielem ma cię gdzieś, albo ludzie którzy obiecywali ci ,że nigdy nie odejdą...nagle odchodzą. Nie potrafię się pogodzić z tym wszystkim , bo zawsze coś takiego musi być niespodziewanie...chcesz wreszcie ułożyć sobie życie, chcesz nauczyć się z powrotem żyć, ale nie...To wszystko musi być zniszczone. Życie w stresie, biegu...i niepewności. Skoro nie są pewne dni innych, to nasze wcale...Możemy odejść teraz, za 5 minut czy za 1h i nawet nie wiadomo czy ktoś to zauważy, czy ktoś będzie tęsknił...Chodź ja...tęsknie. Czasem może czegoś nie dostrzegamy, dopóki tego nie stracimy. Obwiniamy się po odejściu czy śmierci danej osoby, dlatego że nie zrobiliśmy wszystkiego co mogliśmy, ale jaki to ma sens? Czasu się nie cofnie, było jak było...Jest jak jest...A ty musisz z tym żyć.Kiedy cały czas coś tracimy, potem odpychamy wszystkich...odpychamy cały świat bo nie chcemy więcej bólu...odpychamy bliskich bo myślimy ,że to nas ukoi. Chcemy pozbyć się wszystkich myśli, które i tak powrócą jak bumerang. Chcemy układać sobie życie, ale to nic nie daje, bo tamte sytuacje w nas zostają. Mówimy, że to nas kształtuje...tak...ale kiedy w nas zostaje...my się rozpadamy. To jak papieros ,którego nie palimy przez minute tylko cały czas...Jeden się skończy następny się zapala, to wszystko się kumuluje, ciało nie ma odpoczynku...i co? Tak to wygląda...Czasem wyjeżdżamy czy uciekamy do książek i filmów, czy muzyki by ukoić ból, ale to też nic nie daje. Mówią, że czas leczy rany...nie...on ich nie leczy, on je zakleja, a po pewnym czasie one znów się rozdrapują , one cały czas już tam będą, nie znikną. Może teraz będę mówić o sobie, ale serio...tyle rzeczy co dzieje się teraz w moim życiu, myślę że każda osoba teraz nie wstawałaby z łóżka i ryczała, ja mam bardzo często taką ochotę, ale wstaje bo muszę, ubieram się bo muszę , idę do szkoły bo muszę, mogłabym uciec, zabić się czy mieć wszystko gdzieś, tylko że...skoro nie chce tracić osób, to takim sposobem sama ich odepchnę, może robię już to tylko dla innych, nie dla siebie. Czuję, że wszystko co robię to dla kogoś. Może to ma jakiś sens...nie wiem, ale powinnam cieszyć się życiem, uśmiechać się...I wiecie? Próbuje. Naprawdę próbuje...walczę...Czasem jest szczery uśmiech, śmiech czy radość , ale tylko przy osobach które dają mi bezpieczeństwo, którym naprawdę ufam, przy osobach dla których właśnie żyje, bo bez nich...spadłabym na dno. To skomplikowane, walczyć o to by się uśmiechnąć, ale kiedy każdego dnia rozrywa cię ból, dzieje się coś co rozrywa ci serce i rozdrapuje stare rany...wierz mi, trudno się uśmiechnąć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz